sobota, 15 sierpnia 2015

Rozdział II


Rozdanie Nagród Darwina, samotna, kryształowa łza, spływająca po bladym licu i żart tak śmieszny, humor taki czarny, czyli jak rodzą się wielkie, dramatyczne heroiny w ksiupkach

Cóż, z tym szokiem to jest tak, że jak już się otrząśniesz, to… to właściwie nic.
Tak było w przypadku Giny, gdy wpatrywała się prosto w wielkie (khe, khe, bywały większe), czarne bokserki Drogówki, zastanawiając się, co właściwie powiedzieć.
— My się znamy? — spytał. Widząc, że kobieta gwałci go wzrokiem, przezornie cofnął się za próg, by w razie czego zamknąć drzwi i dzwonić na pomoc. Albo od ręki skontaktować się z Niebieską Linią. Trzeba działać z wyprzedzeniem.
— Oczywiście! — odparła, cmokając z dezaprobatą — Pan mi wlepił mandat w dniu wczorajszym w godzinach popołudniowych, tym samym skazując mnie na głodówkę — kontynuowała, ostentacyjnym gestem wycierając policzki. — Ojej, chyba zaraz uronię kryształową łzę. Czekaj pan, takiej łzy pan jeszcze nie widział. W gimnazjum byłam w klubie teatralnym. Chwila, zaraz poleci…
Gina zamrugała szybko powiekami, ciągnąc cienką skórę wokół oczu. Po chwili po jej policzku spłynęła samotna, kryształowa łza.
— Widzi pan? Był pan świadkiem cudu całkowicie za darmo. Takie łzy, jak ta — wskazała palcem na swoje oko. — to tylko w ksiupkach pan doświadczy, ja panu mówię. Czy teraz jestem tak melodramatyczna jak heroiny? Ale tak szczerze. Serce panu drgnęło?
— Nic mi nie drgnęło, proszę pani — rzucił beznamiętnym tonem funkcjonariusz. Gina westchnęła, lustrując go wzrokiem.
— A pana partnerka nie narzeka, jak tak panu nic nie drga?
— Tylko na pani widok mi nie drga.
Gina uśmiechnęła się z wyższością, jakby właśnie wygrała w jakimś wyścigu; oderwała plecy od ściany i ruchem głowy wskazała na drzwi swojego mieszkania.
— Amami Gina jestem. Yo. Da pan może numer do ślusarza?
Mężczyzna ściągnął brwi i zerknął przelotnie na czerwone, proste drzwi naprzeciwko. Jego wzrok spoczął na kawałku spinki, wystającym z dziurki od klucza. Podrapał się po policzku, znowu spoglądając na Ginę.
— Musiała być pani bardzo zmyślna — odparł, mierząc jej sylwetkę wzrokiem. Uwadze Giny nie umknęło to, że szczególnym zainteresowaniem obdarzył jej piersi. Cóż, jej miseczka be zasługiwała na podziw, ale to nieetyczne, tak molestować wzrokiem sąsiadkę! Urażona splotła ręce na piersi, nerwowo poprawiając czarny materiał bluzki. Oczywiście, zielone bokserki, opuszczone trochę niżej, niż ustawa przewiduje, były zupełnie inną kwestią. Kuśka prawem, nie towarem!
— Co ma oznaczać: „zmyślna”? — prychnęła Gina niczym rozjuszona kotka. — Jakość przyborów toaletowych w wieku obecnie trwającym nie jest moją winą!
— Ta — rzekł oschle, powoli cofając się w głąb mieszkania. — Do widzenia.
— Co? Jak… czekaj pan! — wykrzyknęła Gina, w jednej chwili zrywając się z miejsca i dopadając do drzwi mieszkania policjanta. — Zostawi pan niewiastę w potrzebie? Moja kryształowa łza nie zrobiła na panu wrażenia? Niech pan nie będzie nieczuły, bo kiedyś jakaś zwariowana pisarka, która będzie miała obsesję na pana punkcie, zepchnie pana do rangi czarnego charakteru! Nie obchodzi pana, co się stanie z tą niewinną, białogłową dziewicą, której odmówił pan pomocy? Dobra, z tą dziewicą to przesada, ale…!
Drzwi trzasnęły jej przed nosem, a Gina stanęła jak wryta. No nie. Była w kropce. Inni sąsiedzi mogliby się wkurzyć, że ich budzi o tej nieziemskiej godzinie, ona nie miała Internetu ani numeru do ślusarza. Klepnęła się w czoło tak mocno, że aż zabolało. Czemu zaczęła coś pieprzyć o tej łzie? Czasami kompletnie nie umiała wytłumaczyć tego, co robi.
Cóż, trudno było jakkolwiek wytłumaczyć czystą głupotę.

Ja pierdolę, tacy ludzie istnieją.
Właśnie to pomyślał Aomine, gdy drzwi od jego mieszkania trzasnęły, a twarz Giny zniknęła mu z pola widzenia. Ruszył korytarzem, zawalonym kartonami po przeprowadzce, ku kuchni. Trzeba było zrobić sobie coś do żarcia, ogarnąć dupę, obejrzeć jakiegoś pornosa i pójść do pracy, ale pornos zawsze zajmuje szczególne miejsce w jego sercu. Tak to jest, jak nawet własna matka wyrzuca cię z mieszkania, w stroju króliczka Playboya, z miotłą w ręce i krzyczy „to. jest. SPARTA!!!!!!!!!jedenjedenjeden”. Cóż, są różne fetysze. Nie oceniam.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Mężczyzna nieufnie wychylił głowę z kuchni, wpatrując się przymrużonymi oczyma w bliżej nieokreślony punkt na ścianie.
— A jak powiem panu żart — krzyknęła Gina. — a pan się zaśmieje, to da mi pan numer do ślusarza?
Daiki prychnął pod nosem, ale nic nie powiedział. Co go obchodzą jakieś jej problemy z włamaniem się do mieszkania? Nawet, jeśli nie był to jej dom, był tym tak przejęty jak kopulacją koni na Antarktydzie. Nastało długie milczenie. Dałby rękę uciąć, że nasłuchiwała jakichś odgłosów.
— Co jest małe i puka w okienko? — zaczęła zagadkowym tonem. Zrobiła pauzę na odpowiedź, która nie padła, po czym kontynuowała: — Dziecko w piekarniku.
— Suchar! — odkrzyknął, idąc z miską płatków do swojej sypialni. — Niech pani próbuje dalej.
Gina jęknęła głośno i zaczęła kręcić się po korytarzu jak lew w klatce. Furia niemalże rozsadzała ją od środka. Sfrustrowana jeszcze raz kopnęła w swoje drzwi, tylko tym razem mocniej niż ostatnio. Niespodziewanie rozległ się ogromny huk, dziwne trzaśnięcie metalu, a potem Gina po prostu walnęła twarzą w dywan.
— Chuj… — zaklęła, czując coś dziwnego w okolicy kostki. Coś jakby na kształt bólu, ale nie do końca. Zupełnie tak, jakby jej kość ściskała jakaś niewidzialna pięść. Syknęła z bólu – to chyba nie był najlepszy znak. Podniosła głowę i zerknęła na drzwi.
Nie pierdol, że rozwaliłam zamek spinką, kurwa, pomyślała. To fizycznie niemożliwe, do chuja.
— Co to za hałasy?! — wrzasnęła jakaś staruszka. Gina usłyszała stukanie laski na schodach. — Zaraz zadzwonię po policję! Ludzie jeszcze śpią!
Kobieta wzięła wielki haust powietrza, przewracając się na plecy. Podźwignęła się na łokciach i ujrzała zgarbioną sylwetkę mohery spod trójki na pierwszym piętrze. Babcia była jedynie w seledynowej koszuli i różowych kapciach.
— Dziękuję, nic mi nie jest — wymamrotała Gina, rozmasowując sobie skroń. Pod palcami wyczuła pulsującego guza. Jakiego trzeba mieć pecha, by wpakować się w takie gówno w ciągu dwóch dni? Toż to prowadzi do kremacji, jak nic!
— ...i wie pani co, powinna się pani… Och, młodzieńcze! Dziecko, ty jesteś z policji, prawda? Ta wariatka… — ciągnęła rozeźlona sąsiadka. Po chwili Gina zobaczyła nad sobą twarz mężczyzny. O Boże, z bliska jest jeszcze bardziej murzyński.
— Co pani właściwie robi? — warknął ostrym tonem, trąc się po karku. — Cycki chyba nie zamortyzowały upadku. To miseczka A?
— Chyba powinni pana nagrodzić Nagrodą Darwina na tegorocznym rozdaniu. Ma pan szczęście, że nie mogę ruszać jedną nogą, bo dostałby pan w ryja. Chamstwo nabyte czy wrodzone? — spytała, czując, jak zalewa ją gniew aż po końcówki włosów. Policjant tylko uśmiechnął się szyderczo, dotykając jej kostki. Z piersi Giny wydarło się ciche syknięcie, ale Bambo, nie zważając na nic, dalej badał nogę dziewczyny.
— Nie jest zwichnięta. Nie jest nawet złamana — stwierdził tonem znawcy, spoglądając na jej twarz. — Spróbuj wstać.
Uwadze Giny nie umknęło to, że mężczyzna nagle wyszedł z formalnego tonu, ale przemilczała to i posłusznie podźwignęła się na nogi, wspierając się na ramieniu chłopaka. Stała względnie prosto, ale tu nie wytłumaczyło, dlaczego tak boli.
— Histeryczka z ciebie — uznał, zakładając ręce na piersi. Mierzył ją chwilę wzrokiem, zanim się poruszył. — Masz mi może coś do powiedzenia? Podpowiem ci: zaczyna się na „dz”, kończy na „ę”.
Gina skrzywiła się. Może podziękowania mu się należały, ale to nie zmieniało faktu, że był chamem. Kobieta z zaciętą miną otrzepała tyłek z niewidzialnego kurzu.
— Ta, dzięki, łaskawco — burknęła. — Czy możesz się teraz ruszyć z mojego mieszkania… A… A…?
— Aomine — podsunął cierpliwie mężczyzna. Nie mogła znieść wrażenia, że oboje teraz zachowują się jak buce. Albo tylko ona. Albo tylko on. Ale ktoś tu jest bucem, z pewnością. Bucerą śmierdzi na dwa tysiące lat świetlnych.
— O, to, to — potaknęła Gina. — Aomine. Więc do…
Bum!
Gina nie zdążyła właściwie zarejestrować, co się stało, ale nagle uległa sile grawitacji i zaczęła grę wstępną z napalonymi na nią kafelkami. Jej kostkę przeszył okropny ból, wręcz nie do zniesienia. Jęknęła głośno, kątem oka zerkając na podnoszącego się z podłogi kota.
Potknęła się o własnego kota.
O własnego, pieprzonego kota.
— Teraz zwichnięta — odparł niefrasobliwie Aomine.
— Pierdol się.

— Nie mogę uwierzyć, że masz aż takiego pecha.
Gina uniosła głowę i taksowała wzrokiem twarz swojej przyjaciółki. Hotaru była śliczna – miała piękne, głęboko osadzone, bladoniebieskie oczy w kształcie migdałów, tak jasne, że niemal zlewały się z białkiem. Jej rysy – miękkie i kobiece jak na obrazie włoskiego malarza, mogły urzec każdego mężczyznę. Aksamitne, pełne wargi i mały, zadarty nos, usiany milionem rudawych piegów, wyraźnie odznaczających się na jej bladej cerze – kto by się w niej nie zakochał? Gina nie chciała się do tego przyznać, ale bardzo jej tego zazdrościła. Zresztą, Hosia była z tych osób, którym udaje się wszystko. Od znalezienia porządnego faceta, przez zdobycie kariery w młodym wieku, na nieskończonym zapasie dobrej passy kończąc. Hotaru nie tak dawno otworzyła własny biznes. Chciała projektować ubrania, które ukazałyby się na pokazach mody w Paryżu i w najbogatszych domach na świecie. Już podbijała japoński rynek, a pewien amerykański projektant był zainteresowany współpracą. Nikt nie lubił ludzi, którym się wszystko udaje. Gina także żywiła, ku swojej zgrozie, pewną niechęć do Hosi, ale to była jej przyjaciółka, więc starała się to w sobie zdusić i po prostu cieszyć się z jej szczęścia.
To było trudniejsze, niż można było przypuszczać. Jak pokochanie Mary Sue w jakimś ksiupku.
— Cóż, mam — warknęła Gina, pociągając łyk soku bananowego z lodem. Orzeźwiające. — Nie masz pojęcia, jak chcę już zakończyć ten tydzień. A to dopiero środa.
Hosia zaśmiała się cicho, odrzucając brązową grzywkę, wchodzącą jej do oczu.
— Trudno uwierzyć w taki splot nieszczęśliwych wypadków, co? — mruknęła, rozglądając się po kawiarni. Nagle jej oczy rozbłysły jak jarzeniówki. — A co, jeśli ten policjant… ten Aomine… to przeznaczenie?
Gina spojrzała na nią kątem oka. Przeznaczenie? Co to za bzdury?
— Co ty pieprzysz? — spytała. Hosia przechyliła się przez kwadratowy stolik i znalazła się tak blisko wuefistki, że długie, brązowe loki łaskotały Ginę w nos.
— No bo popatrz. W mangach shoujo zawsze to tak się zaczyna — zniżyła głos. — Kobieta wpada w tarapaty i zimny cham jej pomaga. Do tego jesteście sąsiadami. Protagonistka zaprzecza, że mogłaby się z kimś takim związać, ale z tego zawsze wychodzi płomienny romans! A przez płomienny mam na myśli…
Dziewczyna złączyła palec wskazujący i kciuk w nieco kanciaste kółko i przełożyła przez nie palec drugiej ręki. Gina uderzyła ją w dłonie.
— Jesteś obrzydliwa! — oburzyła się. — Nie sprzedam temu bucowi swojej cnoty, nawet po pijaku!
Hosia uniosła do góry wąską, idealnie wyskubaną brew.
— To ty masz jeszcze jakąś cnotę? Trzymasz kondomy w aucie.
— Zamknij się! — jęknęła Gina. Hotaru uśmiechnęła się, pokazując proste, drobne zęby, po czym zaczęła sączyć przez słomkę sok — A jak ci idzie biznes? — zmieniła temat.
Kobieta przełknęła łyk napoju, zanim odpowiedziała.
— A, tak — rzuciła Hotaru — Pracuję teraz z pewną agencją modelów w centrum Tokio. Projektuję kolekcję męską na jesień/zimę dwa tysiące czternaście. Poznałam tam takiego… faceta. O mój Boże, Gina, on jest idealny! — Jej głos nagle przepełnił się nieskrywaną ekscytacją. Gina poczuła nagłe ukłucie irytacji. Na Boga, ona zawsze znajduje „idealnych facetów”, a potem zawsze rzuca ich z powodu jakiejś głupiej paranoi!
— Tak? — wycedziła przez zęby. Nie była sprawiedliwa. Wiedziała, że nie była. Powinna się cieszyć ze szczęścia swojej przyjaciółki. Więc czemu tak nie jest?
Hotaru chyba niczego nie zauważyła i uznała to za zachętę do kontynuacji myśli.
— Jest mega przystojny. Ma cudowne ciało, ale nie chodzi tylko o to. — Pokręciła głową, jakby na potwierdzenie swoich słów. — On… On jest miły, i troskliwy, i wszystkich dobrze traktuje. Jest jak taka matka Teresa, tylko bardzo młoda i seksowna matka Teresa. Totalnie odpłynęłam. To-tal-nie. I, na Boga, zaprosił mnie na randkę! Uwierzysz w to? Takie ciacho… mnie!
— Co w tym dziwnego? — spytała Gina, wzruszając ramionami. Hosia spojrzała na nią zdziwiona, jakby nie rozumiejąc jej słów.
— Jak to: co w tym dziwnego? Gina… — zaczęła kobieta, ale nagle zmieniła zdanie. Westchnęła cicho, gniotąc w ręce papierowy kubek po soczku. — Chodźmy. Odwiozę cię do domu. I pokażesz mi tego Ahomine[1]. I obejrzymy też kolejny odcinek Doctora Who, sweetie. [2]
Gina prychnęła niczym rozjuszona kotka, ale kąciki jej ust drgnęły – a stąd już niedaleko do uśmiechu, prawda? Nie miała pojęcia, co chciała powiedzieć Hosia, ale nie chciała naciskać.
— Nie parodiuj River. Ja jestem jedyną, prawowitą żoną Doktora — odparła, bawiąc się końcówkami swoich włosów. Hosia wstała, wzięła w rękę dwa kartonowe opakowania i ruszyła w kierunku śmietnika. W tym czasie Gina oderwała plecy od obitego skórą oparcia kanapy i sięgnęła po swoją kulę. Założono jej gips na kostkę. Trochę martwiła się tym, że przez to będzie musiała odpocząć od pływania. Na pewno tak będzie, chociaż ortopeda zapewniał, że to zwichnięcie nie odbije się na jej karierze i że to nie jest żadna poważna kontuzja, to Gina wiedziała swoje.
Może naprawdę była histeryczką?
— Ruszaj się — ponagliła Hosia, znikąd pojawiając się tuż przed nią i podając jej rękę. Kobieta mruknęła tylko niewyraźnie „dzięki” i razem poszły do dużych, przeszklonych drzwi dwuskrzydłowych.
— Zapłaciłam już rachunek. Nie musisz mi oddawać za napój — dodała pośpiesznie Hotaru.
— Kasę mam w torebce — wymamrotała, nie zwracając uwagi na słowa swojej przyjaciółki. Wsiadła na miejsce pasażera, oddając kulę Hotaru, która rzuciła ją gdzieś do bagażnika.
Słońce powoli znikało za linią horyzontu, prostą jak od linijki, barwiąc niebo na pomarańczowy kolor; szum aut słychać było wyraźnie, wyraźniej niż odgłos kroków przechodniów, ale wkrótce nawet i on został zagłuszony przez muzykę z radia, tak głośną, że uderzenia basu czuć było nawet pod stopami.
— Hotaru… — zaczęła Gina, wpatrując się w drogę przed nimi.
— Hm?
— Jak właściwie nazywa się ten twój idealny facet? Chcę go wygooglować.
— Ach, tak — mruknęła Hosia, zatrzymując się na czerwonym świetle. Zaczęła uderzać paznokciami o kierownicę, wybijając rytm piosenki „I Need a Hero”. — Kise Ryouta, tak się przedstawił.


[1] „Aho” oznacza „głupi”, „głupek”.
[2] to pewien żart, który Whovian może zrozumieć, ale osoby po jasnej stronie mocy – niezbyt. River Song to żona Doktora. Często zwraca się do niego „sweetie” („misiu”). Jej powitanie: „hello, sweetie” („cześć, misiu”) jest tak charakterystyczne, że gdy wpiszesz je w Google, wyskoczą ci wyniki związane z nią i serialem „Doctor Who”. W postać River Song wciela się Alex Kingston.


Yeah, to tak dla zilustrowania.
Cześć! Nie spodziewałam się takiego odzewu pod poprzednim rozdziałem. Dziękuję za wszystkie opinie i mam nadzieję, że "Jak skasowałem..." wciąż będzie takie komediowe jak dotychczas. Bo ze mną różnie bywa.
Lubię zabijać postacie. Owca potwierdzi.
Ale nie martwcie się, Lawler nade mną czuwa, bym nie wyrżnęła wszystkich w pień. Był taki pomysł, żeby Gina zdechła w epilogu...
ale nie zdechnie. Albo nie napiszę epilogu.
Właściwie nie wiem, czemu to mówię. Czy to spoiler?
I tak - moja wielka miłoźdź, Doctor Who! Nie byłabym sobą, gdyby moja OC nie była Whovian! Czy ktoś jeszcze jest tu Whovian? Czy jest na sali Doktor? *badum tsss* *nieśmieszne*
Ach, tak, zapomniałabym. Wiem, że wielu z Was to także czytelnicy bloga Owieczki, biala-kamelia. Otóż BK została nominowana na Bloga Roku 2015, ale zanim głosuje się na najlepsze opowiadanie, wybiera się blogi miesiąca. Proszę więc o głosy tutaj!

piątek, 7 sierpnia 2015

Rozdział I


Krótki poradnik dla opornych, czyli jak nie włamywać się do własnego mieszkania

Cóż, to musiało się tak skończyć. Absolutnie musiało. Gina wiedziała to od początku, ale co ona mogła zrobić – ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym jest takie niskie, że musiałaby być żółwiem, żeby to wytrzymać.
— Dzień dobry. Aomine Daiki, sierżant, posterunek policji w Shibuya[1], kontrola drogowa. Czy wie pani, z jaką prędkością pani jechała?
Dziewczyna zacisnęła kurczowo palce na kierownicy i przymknęła powieki. To się nie dzieje naprawdę. To nie może się dziać naprawdę. Odetchnęła głęboko, w myślach licząc do dziesięciu. Po chwili uśmiechnęła się do funkcjonariusza, chociaż przypominało to raczej skurcz mięśni twarzy.
— To. — Wskazała na radiowóz, zagradzający jej drogę. — To. Co to za dyskoteka?
Mężczyzna zerknął przelotnie na auto, a po chwili znowu skupił swój wzrok na niej. Wyglądał młodo – mógł być w jej wieku. Wysoki i umięśniony, z pewnością wcześniej uprawiał jakiś sport. Miał ciemną karnację, nieco ciemniejszą niż przeciętny Japończyk, granatowe, krótko obcięte włosy oraz duże, ciemnoniebieskie oczy. Rysy policjanta były dość przeciętne – ostro zakończony podbródek, owalna twarz, długi, lekko zadarty nos. Nic szczególnego, przystojny na sposób, na jaki przystojnych jest wiele innych facetów na świecie, bez szału.
— To radiowóz, proszę pani, nie żadna dyskoteka. Trudno pomylić — zauważył kąśliwie, opierając łokieć o dach czerwonej Hondy Accord. — Tu jest ograniczenie prędkości do czterdziestu kilometrów na godzinę. Pani jechała sześćdziesiąt, jest pani tego świadoma?
W powietrzu unosił się gorzki zapach spalenizny, paliwa oraz orzechowej kawy ze Starbucksa, stojącej w uchwycie na napoje. Wybuchowa mieszanka. Gina miała ochotę uciec stąd jak najprędzej na trening, do przyjemnego budynku, w którym wszystko pachnie chlorem, a niebieskie kafelki są zawsze mokre od wody z basenu.
— Proszę pana, ja zawsze jestem świadoma swojego położenia. Absolutnie świadoma, a mi pan tym kogutem wyjazd uniemożliwia! — Kobieta nie mogła powstrzymać narastającego w jej głosie zniecierpliwienia ani wściekłości na wszystko i wszystkich. A już szczególnie na tą cholerną krzyżówkę Murzyna i Azjaty, który zawraca jej dupę tak nieistotną sprawą jak przekroczenie prędkości! Jeździ jak chce i nikomu to nie przeszkadzało, ale nie, jakiś Bambo (a, taki wierszyk jakiegoś polskiego poety, kiedyś dużo czytała europejskiej poezji) w policyjnej czapeczce ma wąty!
Och… w sumie, to był taki epizod w jej życiu…
— Czy podpisze pani mandat? — spytał ostrym, ale cichym tonem. Gina nieco spięła mięśnie. Mandat? Man… Och, mandat.
Chwila, chwila. Coś jej umknęło, jakieś duże, smutne słowo. Nie, nie… ono teraz jest smutne. Wielkie, smutne słowo, tak… Słowo na „w”…
Wypłata.
— Czekaj pan! — wykrzyknęła, nagle podrywając rękę z kierownicy. — Jak to mandat?
— Tak to — odparł policjant, wyciągając z kieszeni długopis. — Proszę pokazać dokumenty oraz prawo jazdy.
Zapach orzechowej kawy. Spaliny. Męskie perfumy.
Gina spiorunowała funkcjonariusza wzrokiem, niemalże czerwieniąc się ze złości jak cegła; brakowało tylko pary, która mogłaby jej wychodzić uszami. Nie wybuchła chyba tylko dlatego, że na grzywnę tym bardziej nie byłoby jej stać. Jakieś auto przemknęło po drodze; kobieta odprowadziła je tęsknym spojrzeniem, po czym gwałtownie otworzyła schowek. Wypadły z niego jej różne, niewiele warte śmieci – opakowanie witamin oraz protein, rozwalone okulary pływackie, zużyta butelka po płynie do dezynfekcji rąk i jakieś stare, wyblakłe zdjęcia. Zmrużyła oczy, drżącymi ze złości dłońmi szukając dokumentów.
W życiu każdego człowieka przychodzi czas, kiedy cały świat wydaje się sprzymierzyć przeciwko tobie, a ty zaczynasz dostrzegać, w jak czarnej dupie jesteś. Właśnie o tym pomyślała Gina, kiedy, przeszukawszy każdy zakamarek auta, zamiast znaleźć dokumenty, znalazła trochę kurzu i gliny, kilka wyżutych gum Marukawa[2] (winogronowych!) i – co akurat starała się ukryć przed policjantem – paczkę prezerwatyw. No co? Trzeba być przygotowanym na wszystkie okoliczności.
Wszystkie, oprócz kontroli drogowej.
Gina westchnęła zirytowana, odwracając się do funkcjonariusza.
— Zapomniałam. Ale, panie władzo... — Złożyła ręce jak do modlitwy, a jej głos nagle stał się słodki jak cukier. — Panie władzo, niech mi pan odpuści ten jeden raz... No weź pan, bądź pan człowiekiem…
Funkcjonariusz spojrzał na nią sceptycznie. Wahał się tylko przez chwilę.
  Przekroczenie dozwolonej prędkości o dwadzieścia kilometrów na godzinę i jazda bez dokumentów. Cóż, to będzie…
— Panie władzo! Ja mam kredyt we… we frankach! — wypaliła, przypominając sobie o tym, jak we wczorajszym wydaniu wiadomości mówili o problemach Europy z frankiem szwajcarskim. Nie była pewna, jak sprawa ma się w Japonii, ale – hej! Funkcjonariusz właśnie próbuje obedrzeć ją z ostatnich pieniędzy!
— ...dwadzieścia cztery tysiące jenów… [3] — kontynuował niewzruszony.
— Panie władzo, mówił ktoś panu kiedyś, że w tym mundurze wygląda pan bardzo szykownie? Pasuje panu ten kolor, jest bardzo twarzowy!
— Podpisuje pani mandat czy też mamy porozmawiać w innych warunkach?
— Och, pakuje pan? Ten biceps jest naprawdę szeroki, ma pan wyraźnie zarysowane mięśnie, znam się na tym! Ta muskulatura, taką powinien mieć każdy stróż prawa, nie uważa pan?
— Podpisuje? — wycedził, wyraźnie powstrzymując gniew. Kobieta wydęła usta. Dwadzieścia cztery tysiące jenów… gdyby ona tyle kasy ostatnio na oczy widziała…
— Dawaj pan — mruknęła, wyrywając mu z dłoni świstek papieru i długopis. Złożyła niedbale podpis na dole strony.
— No — odparł policjant. Kąciki jego ust drgnęły nieznacznie, jakby chciał się uśmiechnąć, ale coś go powstrzymało. Wsadził rękę w kieszeń spodni, a palcami drugiej dłoni dotknął daszka policyjnej czapki. — A pani pochwałom nie zaprzeczę. Może pani odjechać, tylko przepisowo. Droga wolna.
Dupek, pomyślała Gina. Wiedziała, że ta rozmowa przebiegłaby zupełnie inaczej, gdybym facet nie był w mundurze. Cholerny immunitet funkcjonariusza publicznego.
Aż chciałoby się powiedzieć: dobrze, że prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczy. 

Trener Giny wiekiem przypominał eksponat z zakurzonej wystawy „Seks w ZSRR”, ale zachował świeżość umysłu dorównującą protagonistce z mangi shoujo. Był bardzo oczytanym człowiekiem – nigdy nie rozstawał się z najnowszym wydaniem Playboya dla emerytów. Gina mogła się śmiać ze stereotypów pedofila, ale hitlerowski wąsik trenera był co najmniej podejrzany. Mimo to staruszek w czasach młodości podbijał olimpiady – a to było dość istotne, bo sama Gina nie chciała poprzestać na krajowych zawodach.
Kilkukrotny tytuł mistrzyni świata powinien ją zaspokoić.
Amami tak naprawdę niewiele pamiętała z tego treningu – działała mechanicznie, wykonując polecenia trenera, chcąc wyładować swoją frustrację. Zapach chloru gryzł ją w nozdrza, woda obmywała jej ciało, a krew buzowała w jej głowie jak szampan. Raz po raz odtwarzała w myślach wzrok funkcjonariusza, czując niepohamowaną furię. Skurwysyn. Idiota. Dupek. Szowinistyczna świnia. Murzynek Bambo. Niedoprawione sushi na targu Tsukiji[4].  A wiecie, na Tsukiji nie ma niedoprawionych sushi, co oznacza, że ten policjant jest jeszcze bardziej gówniany. Gina wiedziała, że być może jest niesprawiedliwa – taka była jego praca – ale trudno pohamować gniew, gdy twoja miesięczna wypłata w szkole może nie być na tyle duża, by wszystko pokryć po zapłaceniu rachunków, czynszu i kupieniu jedzenia. Innymi słowy – miała bardzo, baaardzo duży problem. Może pożyczka? Pytanie: da radę ją spłacić? Sama była sobie winna, ale pedał gazu był taki kuszący…
— Wystarczy na dziś, Armani — wymamrotał drżącym głosem trenem, stukając laską w płytki. Gina drgnęła i zatrzymała się, stawiając stopy na dnie. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo bolą ją łydki; była świadoma każdego mięśnia w swoim ciele. Skrzywiła się.
— Amami — poprawiła go po dłuższej chwili, wychodząc z basenu.
— Tak, tak — odparł, z roztargnieniem machając ręką. — Jutro trening na siłowni.
Kiwnęła głową, idąc w stronę szatni.
— Zrozumiano.
— Słucham?! — wykrzyknął słabo emeryt, nadstawiając ucha.
— Zrozumiano! — wydarła się Gina, tak głośno, że jakiś biedny ratownik podskoczył na krześle.
Uśmiechnęła się.

Gina poprawiła pasek torby na ramieniu, idąc przez korytarz. Słychać było tylko monotonne buczenie suszarek i uderzanie czyichś klapek o płytki w kolorze TARDIS. Głównie dlatego tak bardzo lubiła ten korytarz. TARDISowy błękit jest super. Jest fantastyczny!
Sportowa torba opadła z cichym plaskiem na podłogę, a blada, koścista dłoń Giny sięgnęła po coś, co miało – prawdopodobnie – przypominać suszarkę. Zerknęła w lustro. Jak na kobietę była dość wysoka; mierzyła sobie dokładnie metr siedemdziesiąt pięć z haczykiem. Miała delikatne rysy – wielkie, żółte oczy, malutki, usiany piegami nos i urocze, równie malutkie usteczka, a do tego pyzatą buzię. No sam róż, słodycz i ciasteczka. Jasne włosy (zaczęły się jej robić czarne odrosty, natury nie oszukasz), zwykle krótkie, sięgające tylko do linii żuchwy, i falowane, teraz, ociekając wodą, wydawały się być ciemniejsze, proste i dłuższe. Trochę się jej poplątały pod czepkiem; Gina palcem zrobiła sobie przedziałek na środku, myśląc o sobie w oczach mężczyzn. Nie wydawało jej się, żeby była seksowna albo szczególnie piękna, po prostu urocza. Może dlatego nadal nie miała męża, ba – nawet chłopaka? A zegar biologiczny tyka!
Dobra, z tym zegarem to przesada. Nie lubi dzieci.

Park wcale nie był pusty, a Tokio wcale nie wydawało się być ospałe, jakby dopiero budząc się do życia; po drogach już mknęły auta, choć jeszcze nie tak często jak w godzinach szczytu. Jakaś starsza pani prowadziła na smyczy dobermana z oklapłymi uszami, który ciągnął się dziwnie ociężale, z głową pochyloną i nosem blisko ziemi, jakby czegoś szukał. Co jakiś czas można było usłyszeć jego szczeknięcie, silnie wyodrębniające się na tle świergotu ptaków, schowanych w koronach drzew i obserwujących ludzi z bezpiecznej odległości. Na ławce siedziała jakaś para nastolatków, chłopak i dziewczyna. Obok nich leżał czteropak piwa Yebisu[5], w którym zostały tylko dwie puszki. Wydawali krótkie, urywane dźwięki, jakby zduszony śmiech; Gina miała poważne wątpliwości, czy byli pełnoletni, ale w sumie – co ją to obchodzi? Nie była ich kompasem moralnym i też nie była znowu taka święta, by ich upominać.
Niebo było czyste, soczysty oranż łagodnie, jak na obrazie włoskiego malarza, przechodził w nienasycony, lekko szarawy błękit. Pierwsze promienie słońca przebijały się przez szpary pomiędzy gałęziami drzew, tworząc przepiękną mozaikę barw na lekko pożółkłym trawniku. Pogoda była idealna – nie było tak gorąco jak w dzień, ale nie było też tak zimno. Najlepsza pora dnia na bieganie. Potem zaczyna się piekło, słońce grzeje jak nigdy, a w powietrzu unosi się piżmowy, trochę słodki, ale nadal trudny do zniesienia, zapach potu.
Gina przystanęła, kładąc sobie ręce na kolanach i dysząc ciężko. Płuca paliły ją żywym ogniem, a każdy oddech odbijał się niezbyt przyjemnym ukłuciem głęboko w gardle. Tlen był jak prawdziwa tortura. Mięśnie bolały ją okropnie, była świadoma każdej cząsteczki swojego ciała. Spuściła głowę, wbijając wzrok w czubki swoich białych adidasów. Sznurówki lewego buta były pomalowane czerwonym długopisem, a prawego – niebieskim. Chyba zrobiła to w pierwszym tygodniu swojej pracy w szkole, nudząc się niemiłosiernie i obserwując, jak grupa dziewcząt gra w koszykówkę. Szło im beznadziejnie, tak swoją drogą. Nawet ona, chociaż ostatnio grała w kosza może w liceum i nie była to jej ulubiona dziedzina sportu, mogłaby zrobić to lepiej, ale nic nie powiedziała. Potem się trochę wyrobiły i wcale nie było tak źle.
Przymknęła oczy, próbując unormować oddech. Powoli wyprostowała się i odgarnęła mokre od potu włosy z czoła. Nieśpiesznie ruszyła ku swojemu blokowi. Akurat tak się złożyło, że park widziała ze swojego okna – wystarczyło tylko przejść przez pasy, by znaleźć się na terenie zieleni miejskiej. Łał, „zieleń miejska” – jakie wysublimowane wyrażenia! Widocznie minęła się z powołaniem. Jak nic powinna zostać… tą… tą od tamtego, co tak…
Nie, jednak nie.
Gina stanęła przed drzwiami swojego mieszkanka i sięgnęła do kieszeni spodenek, by wyjąć klucze. Jej ręka jednak natrafiła tylko na kilka monet i telefon.
— Co? — wymamrotała do siebie chrapliwym głosem, grzebiąc jeszcze głębiej w kieszeni. Niestety, kilka jenów nie stało się nagle magicznym kluczem do jej domu i nie okazało się, że zapomniała zamknąć drzwi.
Była w czarnej dupie.
Kobieta jeszcze raz szarpnęła za klamkę ze złością, po czym wydała z siebie żałosny jęk zarzynanej zwierzyny. Najpierw dokumenty, teraz to. Jaką pierdołą trzeba być, żeby zapominać wszystkiego po kolei? Bóg chce moich pieniędzy, pomyślała. Przecież zawsze dawałam na ofiarę!
Westchnęła ciężko, wyjmując z włosów spinkę. Kosmyk włosów znowu opadł jej na czoło – ta wsuwka jakaś nie teges była. Gina rozłożyła dwie części ozdóbki i bez pardonu wsadziła w dziurkę od klucza, próbując przekręcić ją tak, by dostać się do środka. Była prawdziwą specjalistką w otwieraniu zamków tym sposobem. Powiedzmy. W młodości, oprócz tych incydentów z Murzynkiem Bambo, był jeszcze taki moment, kiedy ta umiejętność jej się przydawała i…
Nagle rozległ się jakiś szczęk – ale nie był to wcale szczęk zamka. Coś pękło, a po chwili Gina trzymała w palcach jedną z części spinki.
— Kurwa! — wykrzyknęła sfrustrowana, kopiąc w drzwi. Opadła bezsilnie na schody i oparła głowę o ścianę, czując dziwny ścisk w żołądku. Denerwujący ścisk w żołądku. Cholera jasna. Cholera, cholera, cholera.
Dobra, myśl. Zapomniałaś klucza do domu o czwartej nad ranem, próbowałaś się włamać do własnego mieszkania, ale wtedy właśnie zepsułaś swoje narzędzie zbrodni. Co zrobisz?
Na pewno nie zadzwonisz do ślusarza.
Gina wyjęła z kieszeni telefon, modląc się w duchu, by ktoś miał włączone wi-fi bez zabezpieczeń – nie miała ani Internetu, ani numeru do pogotowia zamkowego, więc… cóż. Mogła co najwyżej klamkę całować i próbować przekonać ją do wpuszczenia Amami do środka.
Nagle drzwi się otworzyły. Nie, niestety nie jej drzwi, ale drzwi naprzeciwko. Gina uniosła wzrok; z tej pozycji mogła zobaczyć tylko umięśnione nogi jakiegoś mężczyzny i jego… wielkie… bokserki.
— Pan jest w negliżu porannym — powiedziała, podnosząc głowę. Granatowe, roztrzepane włosy. Ostro zakończony podbródek. Niebieskie oczy. Murzynek. — Och. Pan Drogówka.


[1] dzielnica w Tokio
[2] popularna w Japonii marka gum, tak jak u nas np. Orbit
[3] w przeliczeniu na złotówki to około 750 PLN
[4] największy targ rybny na świecie, jedna z rzeczy „To Do in Tokyo” wg magazynu Time
[5] japońskie piwo