sobota, 15 sierpnia 2015

Rozdział II


Rozdanie Nagród Darwina, samotna, kryształowa łza, spływająca po bladym licu i żart tak śmieszny, humor taki czarny, czyli jak rodzą się wielkie, dramatyczne heroiny w ksiupkach

Cóż, z tym szokiem to jest tak, że jak już się otrząśniesz, to… to właściwie nic.
Tak było w przypadku Giny, gdy wpatrywała się prosto w wielkie (khe, khe, bywały większe), czarne bokserki Drogówki, zastanawiając się, co właściwie powiedzieć.
— My się znamy? — spytał. Widząc, że kobieta gwałci go wzrokiem, przezornie cofnął się za próg, by w razie czego zamknąć drzwi i dzwonić na pomoc. Albo od ręki skontaktować się z Niebieską Linią. Trzeba działać z wyprzedzeniem.
— Oczywiście! — odparła, cmokając z dezaprobatą — Pan mi wlepił mandat w dniu wczorajszym w godzinach popołudniowych, tym samym skazując mnie na głodówkę — kontynuowała, ostentacyjnym gestem wycierając policzki. — Ojej, chyba zaraz uronię kryształową łzę. Czekaj pan, takiej łzy pan jeszcze nie widział. W gimnazjum byłam w klubie teatralnym. Chwila, zaraz poleci…
Gina zamrugała szybko powiekami, ciągnąc cienką skórę wokół oczu. Po chwili po jej policzku spłynęła samotna, kryształowa łza.
— Widzi pan? Był pan świadkiem cudu całkowicie za darmo. Takie łzy, jak ta — wskazała palcem na swoje oko. — to tylko w ksiupkach pan doświadczy, ja panu mówię. Czy teraz jestem tak melodramatyczna jak heroiny? Ale tak szczerze. Serce panu drgnęło?
— Nic mi nie drgnęło, proszę pani — rzucił beznamiętnym tonem funkcjonariusz. Gina westchnęła, lustrując go wzrokiem.
— A pana partnerka nie narzeka, jak tak panu nic nie drga?
— Tylko na pani widok mi nie drga.
Gina uśmiechnęła się z wyższością, jakby właśnie wygrała w jakimś wyścigu; oderwała plecy od ściany i ruchem głowy wskazała na drzwi swojego mieszkania.
— Amami Gina jestem. Yo. Da pan może numer do ślusarza?
Mężczyzna ściągnął brwi i zerknął przelotnie na czerwone, proste drzwi naprzeciwko. Jego wzrok spoczął na kawałku spinki, wystającym z dziurki od klucza. Podrapał się po policzku, znowu spoglądając na Ginę.
— Musiała być pani bardzo zmyślna — odparł, mierząc jej sylwetkę wzrokiem. Uwadze Giny nie umknęło to, że szczególnym zainteresowaniem obdarzył jej piersi. Cóż, jej miseczka be zasługiwała na podziw, ale to nieetyczne, tak molestować wzrokiem sąsiadkę! Urażona splotła ręce na piersi, nerwowo poprawiając czarny materiał bluzki. Oczywiście, zielone bokserki, opuszczone trochę niżej, niż ustawa przewiduje, były zupełnie inną kwestią. Kuśka prawem, nie towarem!
— Co ma oznaczać: „zmyślna”? — prychnęła Gina niczym rozjuszona kotka. — Jakość przyborów toaletowych w wieku obecnie trwającym nie jest moją winą!
— Ta — rzekł oschle, powoli cofając się w głąb mieszkania. — Do widzenia.
— Co? Jak… czekaj pan! — wykrzyknęła Gina, w jednej chwili zrywając się z miejsca i dopadając do drzwi mieszkania policjanta. — Zostawi pan niewiastę w potrzebie? Moja kryształowa łza nie zrobiła na panu wrażenia? Niech pan nie będzie nieczuły, bo kiedyś jakaś zwariowana pisarka, która będzie miała obsesję na pana punkcie, zepchnie pana do rangi czarnego charakteru! Nie obchodzi pana, co się stanie z tą niewinną, białogłową dziewicą, której odmówił pan pomocy? Dobra, z tą dziewicą to przesada, ale…!
Drzwi trzasnęły jej przed nosem, a Gina stanęła jak wryta. No nie. Była w kropce. Inni sąsiedzi mogliby się wkurzyć, że ich budzi o tej nieziemskiej godzinie, ona nie miała Internetu ani numeru do ślusarza. Klepnęła się w czoło tak mocno, że aż zabolało. Czemu zaczęła coś pieprzyć o tej łzie? Czasami kompletnie nie umiała wytłumaczyć tego, co robi.
Cóż, trudno było jakkolwiek wytłumaczyć czystą głupotę.

Ja pierdolę, tacy ludzie istnieją.
Właśnie to pomyślał Aomine, gdy drzwi od jego mieszkania trzasnęły, a twarz Giny zniknęła mu z pola widzenia. Ruszył korytarzem, zawalonym kartonami po przeprowadzce, ku kuchni. Trzeba było zrobić sobie coś do żarcia, ogarnąć dupę, obejrzeć jakiegoś pornosa i pójść do pracy, ale pornos zawsze zajmuje szczególne miejsce w jego sercu. Tak to jest, jak nawet własna matka wyrzuca cię z mieszkania, w stroju króliczka Playboya, z miotłą w ręce i krzyczy „to. jest. SPARTA!!!!!!!!!jedenjedenjeden”. Cóż, są różne fetysze. Nie oceniam.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Mężczyzna nieufnie wychylił głowę z kuchni, wpatrując się przymrużonymi oczyma w bliżej nieokreślony punkt na ścianie.
— A jak powiem panu żart — krzyknęła Gina. — a pan się zaśmieje, to da mi pan numer do ślusarza?
Daiki prychnął pod nosem, ale nic nie powiedział. Co go obchodzą jakieś jej problemy z włamaniem się do mieszkania? Nawet, jeśli nie był to jej dom, był tym tak przejęty jak kopulacją koni na Antarktydzie. Nastało długie milczenie. Dałby rękę uciąć, że nasłuchiwała jakichś odgłosów.
— Co jest małe i puka w okienko? — zaczęła zagadkowym tonem. Zrobiła pauzę na odpowiedź, która nie padła, po czym kontynuowała: — Dziecko w piekarniku.
— Suchar! — odkrzyknął, idąc z miską płatków do swojej sypialni. — Niech pani próbuje dalej.
Gina jęknęła głośno i zaczęła kręcić się po korytarzu jak lew w klatce. Furia niemalże rozsadzała ją od środka. Sfrustrowana jeszcze raz kopnęła w swoje drzwi, tylko tym razem mocniej niż ostatnio. Niespodziewanie rozległ się ogromny huk, dziwne trzaśnięcie metalu, a potem Gina po prostu walnęła twarzą w dywan.
— Chuj… — zaklęła, czując coś dziwnego w okolicy kostki. Coś jakby na kształt bólu, ale nie do końca. Zupełnie tak, jakby jej kość ściskała jakaś niewidzialna pięść. Syknęła z bólu – to chyba nie był najlepszy znak. Podniosła głowę i zerknęła na drzwi.
Nie pierdol, że rozwaliłam zamek spinką, kurwa, pomyślała. To fizycznie niemożliwe, do chuja.
— Co to za hałasy?! — wrzasnęła jakaś staruszka. Gina usłyszała stukanie laski na schodach. — Zaraz zadzwonię po policję! Ludzie jeszcze śpią!
Kobieta wzięła wielki haust powietrza, przewracając się na plecy. Podźwignęła się na łokciach i ujrzała zgarbioną sylwetkę mohery spod trójki na pierwszym piętrze. Babcia była jedynie w seledynowej koszuli i różowych kapciach.
— Dziękuję, nic mi nie jest — wymamrotała Gina, rozmasowując sobie skroń. Pod palcami wyczuła pulsującego guza. Jakiego trzeba mieć pecha, by wpakować się w takie gówno w ciągu dwóch dni? Toż to prowadzi do kremacji, jak nic!
— ...i wie pani co, powinna się pani… Och, młodzieńcze! Dziecko, ty jesteś z policji, prawda? Ta wariatka… — ciągnęła rozeźlona sąsiadka. Po chwili Gina zobaczyła nad sobą twarz mężczyzny. O Boże, z bliska jest jeszcze bardziej murzyński.
— Co pani właściwie robi? — warknął ostrym tonem, trąc się po karku. — Cycki chyba nie zamortyzowały upadku. To miseczka A?
— Chyba powinni pana nagrodzić Nagrodą Darwina na tegorocznym rozdaniu. Ma pan szczęście, że nie mogę ruszać jedną nogą, bo dostałby pan w ryja. Chamstwo nabyte czy wrodzone? — spytała, czując, jak zalewa ją gniew aż po końcówki włosów. Policjant tylko uśmiechnął się szyderczo, dotykając jej kostki. Z piersi Giny wydarło się ciche syknięcie, ale Bambo, nie zważając na nic, dalej badał nogę dziewczyny.
— Nie jest zwichnięta. Nie jest nawet złamana — stwierdził tonem znawcy, spoglądając na jej twarz. — Spróbuj wstać.
Uwadze Giny nie umknęło to, że mężczyzna nagle wyszedł z formalnego tonu, ale przemilczała to i posłusznie podźwignęła się na nogi, wspierając się na ramieniu chłopaka. Stała względnie prosto, ale tu nie wytłumaczyło, dlaczego tak boli.
— Histeryczka z ciebie — uznał, zakładając ręce na piersi. Mierzył ją chwilę wzrokiem, zanim się poruszył. — Masz mi może coś do powiedzenia? Podpowiem ci: zaczyna się na „dz”, kończy na „ę”.
Gina skrzywiła się. Może podziękowania mu się należały, ale to nie zmieniało faktu, że był chamem. Kobieta z zaciętą miną otrzepała tyłek z niewidzialnego kurzu.
— Ta, dzięki, łaskawco — burknęła. — Czy możesz się teraz ruszyć z mojego mieszkania… A… A…?
— Aomine — podsunął cierpliwie mężczyzna. Nie mogła znieść wrażenia, że oboje teraz zachowują się jak buce. Albo tylko ona. Albo tylko on. Ale ktoś tu jest bucem, z pewnością. Bucerą śmierdzi na dwa tysiące lat świetlnych.
— O, to, to — potaknęła Gina. — Aomine. Więc do…
Bum!
Gina nie zdążyła właściwie zarejestrować, co się stało, ale nagle uległa sile grawitacji i zaczęła grę wstępną z napalonymi na nią kafelkami. Jej kostkę przeszył okropny ból, wręcz nie do zniesienia. Jęknęła głośno, kątem oka zerkając na podnoszącego się z podłogi kota.
Potknęła się o własnego kota.
O własnego, pieprzonego kota.
— Teraz zwichnięta — odparł niefrasobliwie Aomine.
— Pierdol się.

— Nie mogę uwierzyć, że masz aż takiego pecha.
Gina uniosła głowę i taksowała wzrokiem twarz swojej przyjaciółki. Hotaru była śliczna – miała piękne, głęboko osadzone, bladoniebieskie oczy w kształcie migdałów, tak jasne, że niemal zlewały się z białkiem. Jej rysy – miękkie i kobiece jak na obrazie włoskiego malarza, mogły urzec każdego mężczyznę. Aksamitne, pełne wargi i mały, zadarty nos, usiany milionem rudawych piegów, wyraźnie odznaczających się na jej bladej cerze – kto by się w niej nie zakochał? Gina nie chciała się do tego przyznać, ale bardzo jej tego zazdrościła. Zresztą, Hosia była z tych osób, którym udaje się wszystko. Od znalezienia porządnego faceta, przez zdobycie kariery w młodym wieku, na nieskończonym zapasie dobrej passy kończąc. Hotaru nie tak dawno otworzyła własny biznes. Chciała projektować ubrania, które ukazałyby się na pokazach mody w Paryżu i w najbogatszych domach na świecie. Już podbijała japoński rynek, a pewien amerykański projektant był zainteresowany współpracą. Nikt nie lubił ludzi, którym się wszystko udaje. Gina także żywiła, ku swojej zgrozie, pewną niechęć do Hosi, ale to była jej przyjaciółka, więc starała się to w sobie zdusić i po prostu cieszyć się z jej szczęścia.
To było trudniejsze, niż można było przypuszczać. Jak pokochanie Mary Sue w jakimś ksiupku.
— Cóż, mam — warknęła Gina, pociągając łyk soku bananowego z lodem. Orzeźwiające. — Nie masz pojęcia, jak chcę już zakończyć ten tydzień. A to dopiero środa.
Hosia zaśmiała się cicho, odrzucając brązową grzywkę, wchodzącą jej do oczu.
— Trudno uwierzyć w taki splot nieszczęśliwych wypadków, co? — mruknęła, rozglądając się po kawiarni. Nagle jej oczy rozbłysły jak jarzeniówki. — A co, jeśli ten policjant… ten Aomine… to przeznaczenie?
Gina spojrzała na nią kątem oka. Przeznaczenie? Co to za bzdury?
— Co ty pieprzysz? — spytała. Hosia przechyliła się przez kwadratowy stolik i znalazła się tak blisko wuefistki, że długie, brązowe loki łaskotały Ginę w nos.
— No bo popatrz. W mangach shoujo zawsze to tak się zaczyna — zniżyła głos. — Kobieta wpada w tarapaty i zimny cham jej pomaga. Do tego jesteście sąsiadami. Protagonistka zaprzecza, że mogłaby się z kimś takim związać, ale z tego zawsze wychodzi płomienny romans! A przez płomienny mam na myśli…
Dziewczyna złączyła palec wskazujący i kciuk w nieco kanciaste kółko i przełożyła przez nie palec drugiej ręki. Gina uderzyła ją w dłonie.
— Jesteś obrzydliwa! — oburzyła się. — Nie sprzedam temu bucowi swojej cnoty, nawet po pijaku!
Hosia uniosła do góry wąską, idealnie wyskubaną brew.
— To ty masz jeszcze jakąś cnotę? Trzymasz kondomy w aucie.
— Zamknij się! — jęknęła Gina. Hotaru uśmiechnęła się, pokazując proste, drobne zęby, po czym zaczęła sączyć przez słomkę sok — A jak ci idzie biznes? — zmieniła temat.
Kobieta przełknęła łyk napoju, zanim odpowiedziała.
— A, tak — rzuciła Hotaru — Pracuję teraz z pewną agencją modelów w centrum Tokio. Projektuję kolekcję męską na jesień/zimę dwa tysiące czternaście. Poznałam tam takiego… faceta. O mój Boże, Gina, on jest idealny! — Jej głos nagle przepełnił się nieskrywaną ekscytacją. Gina poczuła nagłe ukłucie irytacji. Na Boga, ona zawsze znajduje „idealnych facetów”, a potem zawsze rzuca ich z powodu jakiejś głupiej paranoi!
— Tak? — wycedziła przez zęby. Nie była sprawiedliwa. Wiedziała, że nie była. Powinna się cieszyć ze szczęścia swojej przyjaciółki. Więc czemu tak nie jest?
Hotaru chyba niczego nie zauważyła i uznała to za zachętę do kontynuacji myśli.
— Jest mega przystojny. Ma cudowne ciało, ale nie chodzi tylko o to. — Pokręciła głową, jakby na potwierdzenie swoich słów. — On… On jest miły, i troskliwy, i wszystkich dobrze traktuje. Jest jak taka matka Teresa, tylko bardzo młoda i seksowna matka Teresa. Totalnie odpłynęłam. To-tal-nie. I, na Boga, zaprosił mnie na randkę! Uwierzysz w to? Takie ciacho… mnie!
— Co w tym dziwnego? — spytała Gina, wzruszając ramionami. Hosia spojrzała na nią zdziwiona, jakby nie rozumiejąc jej słów.
— Jak to: co w tym dziwnego? Gina… — zaczęła kobieta, ale nagle zmieniła zdanie. Westchnęła cicho, gniotąc w ręce papierowy kubek po soczku. — Chodźmy. Odwiozę cię do domu. I pokażesz mi tego Ahomine[1]. I obejrzymy też kolejny odcinek Doctora Who, sweetie. [2]
Gina prychnęła niczym rozjuszona kotka, ale kąciki jej ust drgnęły – a stąd już niedaleko do uśmiechu, prawda? Nie miała pojęcia, co chciała powiedzieć Hosia, ale nie chciała naciskać.
— Nie parodiuj River. Ja jestem jedyną, prawowitą żoną Doktora — odparła, bawiąc się końcówkami swoich włosów. Hosia wstała, wzięła w rękę dwa kartonowe opakowania i ruszyła w kierunku śmietnika. W tym czasie Gina oderwała plecy od obitego skórą oparcia kanapy i sięgnęła po swoją kulę. Założono jej gips na kostkę. Trochę martwiła się tym, że przez to będzie musiała odpocząć od pływania. Na pewno tak będzie, chociaż ortopeda zapewniał, że to zwichnięcie nie odbije się na jej karierze i że to nie jest żadna poważna kontuzja, to Gina wiedziała swoje.
Może naprawdę była histeryczką?
— Ruszaj się — ponagliła Hosia, znikąd pojawiając się tuż przed nią i podając jej rękę. Kobieta mruknęła tylko niewyraźnie „dzięki” i razem poszły do dużych, przeszklonych drzwi dwuskrzydłowych.
— Zapłaciłam już rachunek. Nie musisz mi oddawać za napój — dodała pośpiesznie Hotaru.
— Kasę mam w torebce — wymamrotała, nie zwracając uwagi na słowa swojej przyjaciółki. Wsiadła na miejsce pasażera, oddając kulę Hotaru, która rzuciła ją gdzieś do bagażnika.
Słońce powoli znikało za linią horyzontu, prostą jak od linijki, barwiąc niebo na pomarańczowy kolor; szum aut słychać było wyraźnie, wyraźniej niż odgłos kroków przechodniów, ale wkrótce nawet i on został zagłuszony przez muzykę z radia, tak głośną, że uderzenia basu czuć było nawet pod stopami.
— Hotaru… — zaczęła Gina, wpatrując się w drogę przed nimi.
— Hm?
— Jak właściwie nazywa się ten twój idealny facet? Chcę go wygooglować.
— Ach, tak — mruknęła Hosia, zatrzymując się na czerwonym świetle. Zaczęła uderzać paznokciami o kierownicę, wybijając rytm piosenki „I Need a Hero”. — Kise Ryouta, tak się przedstawił.


[1] „Aho” oznacza „głupi”, „głupek”.
[2] to pewien żart, który Whovian może zrozumieć, ale osoby po jasnej stronie mocy – niezbyt. River Song to żona Doktora. Często zwraca się do niego „sweetie” („misiu”). Jej powitanie: „hello, sweetie” („cześć, misiu”) jest tak charakterystyczne, że gdy wpiszesz je w Google, wyskoczą ci wyniki związane z nią i serialem „Doctor Who”. W postać River Song wciela się Alex Kingston.


Yeah, to tak dla zilustrowania.
Cześć! Nie spodziewałam się takiego odzewu pod poprzednim rozdziałem. Dziękuję za wszystkie opinie i mam nadzieję, że "Jak skasowałem..." wciąż będzie takie komediowe jak dotychczas. Bo ze mną różnie bywa.
Lubię zabijać postacie. Owca potwierdzi.
Ale nie martwcie się, Lawler nade mną czuwa, bym nie wyrżnęła wszystkich w pień. Był taki pomysł, żeby Gina zdechła w epilogu...
ale nie zdechnie. Albo nie napiszę epilogu.
Właściwie nie wiem, czemu to mówię. Czy to spoiler?
I tak - moja wielka miłoźdź, Doctor Who! Nie byłabym sobą, gdyby moja OC nie była Whovian! Czy ktoś jeszcze jest tu Whovian? Czy jest na sali Doktor? *badum tsss* *nieśmieszne*
Ach, tak, zapomniałabym. Wiem, że wielu z Was to także czytelnicy bloga Owieczki, biala-kamelia. Otóż BK została nominowana na Bloga Roku 2015, ale zanim głosuje się na najlepsze opowiadanie, wybiera się blogi miesiąca. Proszę więc o głosy tutaj!